Na Kazimierzu zawsze, niezależnie o której godzinie, ulice były pełne ludzi. Jedni wychodzili, drudzy wchodzili – taki trochę krakowski tramwaj. Wesoło, gderliwie, wszędzie zadymione, i pachniało piwem z sokiem imbirowym pomieszanym z zapachem starych ścian…
Teraz w Warszawie…
Myślę coraz częściej o krakowskim Kazimierzu. Pamiętam czasy gdy po pracy, najczęściej w piątek, uderzałyśmy z koleżankami na miasto.Oznaczało to dla nas tylko wypad na Kazimierz bo Rynek to juz nie ten klimat. Najpierw odkryłyśmy „Alchemię” to było około 7 lat temu, więc ta knajpka nie była tak znana jak obecnie. Spotykali się tam fantastyczni ludzie. Nieraz natknąć się można było na Makłowicza, który z eskortą po godzinie dwudziestej usilnie poszukiwał miejsca, aby gdzieś przycupnąć. O tej porze nie było na to szans. Pamiętam smak szaszłyków kupowanych po godzinie 24 z grilla pod okrąglakiem .
Jezu, jakie to było tłuste i pyszne. A później dalszy melanż, bo na jednej knajpce nie można było poprzestać. Na Kazimierzu zawsze, niezależnie o której godzinie, ulice byly pelne ludzi.
Jedni wychodzili, drudzy wchodzili – taki trochę krakowski tramwaj. Wesoło, gderliwie, wszędzie zadymione i pachniało piwem z sokiem imbirowym, pomieszanym z zapachem starych scian.
Pamiętam jak pewnego razu koleżankę napadło na Kazimierzu kilku chłystków. Chcieli jej zabrać pieniądze i telefon. Może dlatego, że była po kilku piwach, trochę bełkocząc odpowiedziała im, że kasę przepiła, a telefon ukradli jej ich koledzy kilka dni wcześniej. Zgłupieli i poszli w swoją strone.
Trochę teskniąc za dawnymi czasami i żałując, że już nie wrócą, poszłam miesiąc temu na Kazimierz. I możecie nie wierzyć, ale dla mnie wygląda tak, jak wtedy. Czas tam biegnie swoim rytmem, ludzie donikąd sie nie spieszą, knajpki nadal są przepełnione, a w środku pachnie tak samo…
I wiecie co? Szaszłyki są nadal takie pyszne…